Imprezy

Relacje z imprez w których braliśmy udział.

Igorowo A.D. MMXII

Zajazd na Igorowo
Stara Kopernia, 2012.05.11-13

Na zaproszenie naszego ulubionego marynarza oraz Kompanii Zajezdników z Zielonej Góry stawiliśmy się w Starej Koperni. W trakcie naszej nieobecności Igor najechał kilku sąsiadów i tym samym powiększył swoje włości. Dzięki temu obóz został przeniesiony na łąkę dalej od drogi a bliżej lasu. Ogrodzony był solidnym płotem i dodatkowo ufortyfikowany stosami ściętych gałęzi. Namioty rozstawione na tle łąk i dworku gospodarza prezentowały się wyśmienicie.

Piątek przywitał nas potwornym upałem, w miarę przybywania gości rozstawialiśmy namioty i kryliśmy się w cieniu popijając napoje chłodzące. Idylla nie trwała długo, wieczorem niebo zasnuły zwiastujące burzę chmury, a spóźniająca się rodzina Pękala zadzwoniła z informacją o uszkodzeniu łożyska koła w przyczepie załadowanej mnóstwem gratów. Na szczęście awaria nastąpiła w miarę blisko, udało nam się więc przeładować graty do dwóch samochodów a pusta przyczepa jakoś dojechała do Koperni z kolebiącym się kółkiem. Zdążyliśmy tuż przed burzą, która odgoniona zaklęciami i siłą perswazji zgromadzonych przeszła nieco bokiem. Resztę wieczoru spędziliśmy cywilnie i towarzysko. Z braku nieodzownej gitary Domino musieliśmy się zadowolić makami, chabrami i malwami wykonanymi przez Igora - śpiewał może nie idealnie, ale z pasją.

Niestety, straciliśmy czujność. Kiedy zmorzeni dyskusją legliśmy pokotem w namiotach okazało się, że siłom natury nie można ufać. Porywisty wiatr urządził nam drugi Chudów i poskładał kilka namiotów, w tym daszek kuchenny oraz leże Maziego i Beatki (z nimi w środku). Na szczęście rano po burzy pozostało wspomnienie a słońce i silny wiatr skutecznie wysuszyły przemoczone graty.

Sobotni program ruszył powoli, ale jak się rozkręcił, to trudno było znaleźć chwilę spokoju.

Przed południem zamaskowane towarzystwo rozpoczęło czynną walkę z kacem - używano do tego palcatów, rapierów oraz szabel. Równolegle, Rabarbar z Tomkiem brali udział w tradycyjnych już (po Scholi) warsztatach mechanicznych. Dzięki kontaktom rodziny gospodarzy udało się zdobyć pasujące łożysko i naprawić przyczepkę. Tym samym nasze plany spedycyjno-logistyczne odnośnie kompanijnych gratów zostały uratowane. Klamoty najpierw pojadą na Węgry, potem na Oporów, a przy odrobinie szczęścia może wrócą do nas w sezonie 2013 ;)

Na imprezie zgromadziło się sporo osób strzelających z broni czarnoprochowej z różnym w tej kwestii stażem i z bardzo różnym wyposażeniem (broń długa i krótka siedemnastkowa i średniowiejska). Udało nam się spotkać na poświęconej inscenizacyjnemu BHP pogadance, na której przekazałem towarzystwu m.in. sugestie z naszych międzygrupowych rozmów na temat (patrz dokument spisany przez Ola). Wydaje mi się, że spotkanie było owocne, padło sporo pytań, po pogadance nowi rekruci zostali przeszkoleni i oddali kilka strzałów ćwiczebnych.

Wkrótce później rozstawiliśmy wyposażenie strzelnicy przywiezione przez Pękalów, gdzie mali i duzi mogli spróbować swoich sił z łukiem. Na zawody w strzelaniu do celu nie było chętnych, ale wkrótce dzięki animacji Piotra i z pomocą dziewczyn ruszyła produkcja dodatkowych pacynek do pojedynków łuczniczych w maskach. Konkurencje drużynowe odbyły się opodal strzelnicy, a każdy na każdego (taki łuczniczy deathmatch) na łące obok (w tej wersji było za duże ryzyko oberwania pacyną przez postronnych obserwatorów). Strzelcy mieli niezłą zabawę i wrócili do obozu zabiegani.

Dzięki pracującej pełną parą kuchni udało się nam posilić przed potyczką. Scenariusz tejże zakładał najazd swawolnej kompanii na obóz wojskowy w trakcie ćwiczeń manewrowych piechoty zachodniego autoramentu. Głównodowodzący Sawa został pojmany, ale miał za krótką dzidę, więc nie przydał się agresorom: odesłano go związanego jak szynkę. Nieliczni, byliśmy tak kiepskim wyzwaniem dla szlachciurów którzy przyszli by zjeść nasze mięso i zbezcześcić nasze kobiety, że jako wsparcie przysłano nam kilku krzyżowców z przedpotopowym uzbrojeniem. Wkrótce, po nieudanych negocjacjach, rozpoczęła się jatka.

Strzelając i walcząc w zwarciu odbiliśmy obóz, zdobyliśmy silnie broniony płot, ogród, ufortyfikowaną zjeżdzalnię oraz odbiliśmy trampolinę w której zajezdnicy bestialsko uwięzili wszystkie dzieci. Na koniec ukaraliśmy głównego zajezdnika mięsną kanapką złożoną z całego wojska biorącego udział w potyczce. Jego żebra już nigdy nie będą takie jak kiedyś..

Jak widać z relacji improwizowana potyczka była dość luźna, ale mimo udało się ją przeprowadzić bezpiecznie -- nie używaliśmy pobojczyków, strzelcy byli podzieleni na oddziały, strzelaliśmy i ładowaliśmy na rozkaz. Udało się też (z wyjątkiem jednego ataku partyzanta, który zaskoczył nas od tylca) nie wchodzić w zwarcie strzelcom z załadowaną bronią. W trakcie walki nasz mały oddziałek prowadził ogień dwoma szeregami po trzy osoby. Dawaliśmy radę strzelać kontrmarszem, mimo że wśród nas byli początkujący - magia przybijania o glebę. Sądząc po minach na zdjęciach zabawa w wojnę wszystkim się podobała, ofiar w ludziach i sprzęcie nie było.

Wieczorem rozpoczęła się część wypoczynkowo-konsumpcyjno-kulturalna. Na stoły wjechały fikuśne dania sporządzone przez uczestników imprezy - mimo dziwnych kombinacji produktów były bardzo smaczne, przypominały mi trochę kulinarne eksperymenty serwowane na ucztach w Toszku. Tradycjonaliści mogli się napchać bigosem i wurstem. Podobnie było z napitkami: koneserzy raczyli się specjałami od licznie reprezentowanych na Igorowie producentów - miodami, napojami winopodobnymi i nalewkami a chamstwo mogło do woli pić z pięciolitrowych baniaków z winem. Było więc wiele możliwości i każdy, kto operacyjnie zmniejszył sobie żołądek cierpiał straszliwe katusze w trakcie wieczerzy.

W międzyczasie towarzystwo postanowiło sobie nieco pohasać i udało się przed dwór przypomnieć sobie nieco kontredansów. Okazało się, że nawet szlachta podskakuje na paluszkach nie gorzej od pludraków. Jeśli chodzi o inne aspekty kultury i sztuki Domino wykonał tradycyjny recital gitarowy ku uciesze fanów.

Niestety, zmuszeni społecznymi konwenansami musieliśmy zmykać do Wrocławia już w sobotę -- nazajutrz mieliśmy wziąć udział w tradycyjnej komunistycznej uroczystości rodzinnej. Spakowaliśmy więc część gratów (namiot, stół i kuchnia pojechały do Podkowy Leśnej) i z żalem pożegnaliśmy się z gospodarzami i gośćmi.

Bardzo dziękujemy za wspaniałe przyjęcie, wspólną zabawę i wypoczynek od Mani (pod wieczór była nieco marudna, ale w ciągu dnia praktycznie zniknęła nam z oczu zwiedzając hektary gospodarstwa w towarzystwie bandy zgromadzonych na imprezie dzieciaków. Osobna porcja respektu dla rodziny Pekalów, którzy niczym podróżnicy z Omska jadący na Kłuszyn nie ulękli się kosztów, trudów i problemów by spędzić z nami weekend.

Z przyjemnością przyjedziemy za rok -- podobno następna, piracka edycja imprezy odbędzie się na wyspie, położonej na stawie, który Igor zamierza wykopać i zarybić w międzyczasie ;)

Kruku

Wykorzystane powyżej fotki pochodzą z galerii kompanii, w której można znaleźć personalia ich autorów.