Imprezy

Relacje z imprez w których braliśmy udział.

Tatai Patara

Tata, 2011.05.20-22

W dwa tygodnie po powrocie z Niderlandów Polish Regiment przemieścił się nieco w czasie i przestrzeni by trafić na Węgry, do roku 1597. Na zaproszenie naszych przyjaciół z Bethlen Gábor Hagyományőrség stawiliśmy się w ~50cio osobowym składzie by odbić twierdzę Tata z rąk tureckiego okupanta. W szeregi naszego korpusu ekspedycyjnego jak zwykle zaciągnęli się żołnierze z różnych znanych i lubianych grup rekonstrukcyjnych -- uzbieraliśmy kilkunastu muszkieterów (w tym jedną muszkieterkę), trzech pikinierów, do tego spory oddział hajduków i grupę polskiej szlachty. Pojechało z nami również kilka pań o nieco mniej bojowym nastawieniu.

We czwartek wieczór, kiedy Polish Regiment podróżował kieleckim autokarem klucząc po całej Polsce, nasz oddział zwiadowczy wyruszył samotrzeć wehikułem Tomka by zabezpieczyć przyczółek. Jechaliśmy błądząc umiarkowanie i omijając płatne drogi -- na miejsce dotarliśmy o 7mej rano w piątek. Dzięki sąsiedztwu jeziora szybko zlokalizowaliśmy zamek. Po kilku przygodach z językiem węgierskim (szacunek ludzi ulicy dla Tomasza) trafiliśmy na Balatoni Imre i jego pomocnych kolegów.

Miejsce na obóz wyznaczono na sąsiadującej z zamkiem łące, podzielonej linią barykady zbudowanej z wozów i drewnianych zasieków. Szturm na ufortyfikowany obóz był bowiem jedną z zaplanowanych potyczek. Organizator zaplanował dwie alejki namiotów a między nimi namioty kuchenne i ogniska. Zgodnie z sugestią ustawiliśmy nasz namiot, przeparkowaliśmy auto na pobliski parking na terenie zamkowego folwarku i udaliśmy się na rozpoznanie terenu.

Na początek zwiedziliśmy toalety, które mimo zwodniczej fasady tojek okazały się porcelanowymi oazami czystości wyposażonymi w bieżącą wodę i podłączonymi do kanalizacji. Tuż obok znajdował się kran z czystą wodą (była zdatna do spożycia) który pozwolił nam ochłodzić się po podróży -- była to niezbędna okresowa czynność, bo szykowała się niezła patelnia.. Co prawda kilkadziesiąt metrów od obozu znajdował się brzeg jeziora, ale jego oleiste wody nie nastrajały do kąpieli.

Aby ochłodzić się wewnętrznie zrobiliśmy wycieczkę po zapasy do pobliskiego marketu. Szybko okazało się, że Węgry to kraina winem płynąca -- napojem wyjazdu było czerwone wytrawne wino sprzedawane w 5l baniakach (niektórzy wybierali bardziej ekonomiczną wersję w 2l plastikach). Odtąd dzbanek z rozwodnionym trunkiem stale gościł na naszym stole. Oczywiście można było zaopatrzyć się też w bardziej markowe trunki - wśród kramów miały swoje przedstawicielstwa lokalne winiarnie, które kusiły smacznymi próbkami.

Ponieważ autokar nie dawał znaku życia i mieliśmy kilka godzin wolnego (dowiedzieliśmy się, że pierwszy punkt programu piątkowego zaczynał się o 17tej) zalegliśmy w cieniu na kocykach by nieco zregenerować się po nieprzespanej nocy.

Wkrótce po przebudzeniu doczekaliśmy się busa kujawiaków, a w chwilę później zaginionego w akcji autobusu, który jak się okazało zwiedzał po drodze Budapeszt. Autobus nie był w stanie dojechać na miejsce obozu, rozpoczął się więc chaos związany z rozpakowywaniem, noszeniem i rozbijaniem gratów. W bólach urodził się nasz obóz, którego ostatnie elementy (niebywale zaawansowany technologicznie kielecki daszek) podnosiły się dopiero w sobotę wczesnym popołudniem.

Stopniowo teren zaludniał się przebierańcami, a raz na jakiś czas przy dźwiękach trąb i bębnów tu i ówdzie defilował pochód janczarów i wijących tancerek brzucha. Turecki herold zachęcał (tak przypuszczam, bo krzyczał po węgiersku) do poparcia jedynej słusznej, muzułmańskiej strony konfliktu. Nie wiem czy chodziło o charyzmę herolda, czy o tancerki, ale już następnego dnia nasi hajducy bili pokłony dla Allaha..

Po wykopaniu ogniska pomni doświadczeń z poprzednich spędów sformowaliśmy szybko ośmioosobową grupę kuchenną wciagając do niej Magdę i Zuzię. Ustaliliśmy podstawowe pryncypia (głównie, że za produkty płaci Gnom) i rozpoczęliśmy przygotowanie pierwszej gulaszopodobnej potrawy na bazie kury pożartej przez dzika, który wszedł na pole minowe. Współpraca naszej dzielnej grupy zakończyła się sukcesem (głównie dzięki dziewczynom), dzięki czemu nie chodziliśmy głodni. Przy okazji gotowania pojawił się problem kurczących się zapasów drewna, wystarczyła jednak interwencja organizatora i w sobotę dowieziono nam wystarczającą ilość opału.

Okazało się, że jedynym punktem programu w piątek (oprócz spotkania, na którym reprezentowali nas oficerowie) był przemarsz z pochodniami. Wyruszyliśmy z obozu o 20tej i nawinęliśmy kilka kilometrów asfaltu przy muzyce bębniarzy, kobziarzy i innych egzotycznych instrumentów. Oprócz pokonanego dystansu przemarsz nie dostarczył nam specjalnych atrakcji, na koniec mieliśmy okazję posłuchać węgierskiego przemówienia tureckiego ambasadora, który dokonał oficjalnego otwarcia imprezy. Wszystkie grupy biorące udział zostały przedstawione -- my jako Polish Regiment Tomasza Rejfa, koledzy szlachcice jako Kujawska Brać Slachećka. Oprócz nas powitano grupy z Węgier, Słowacji oraz Belgii i Czech.

Podczas przemarszu mieliśmy okazję obejrzeć inne grupy biorące udział w inscenizacji -- większość reprezentowała niezły poziom rekonstrukcji, wyjątek stanowiła większość armii tureckiej najwyraźniej rekrutowana w łapance i obszywana seryjnie w proste kostiumy. Dostrzegłem też silny oddział wioślarzy wyglądający na zamaskowanych statystów. Trudno się dziwić takiemu rozwiązaniu -- prawdopodobnie gdyby zebrać wszystkich porządnie odtwarzających Turków trudno byłoby stworzyć solidną armię. Z tego też powodu muzułmanie mieli deficyt strzelców (o ile tarcze i czapki można zrobić z tektury, trudno jest wystrugać prowizoryczny samopał). Ustaliliśmy więc z organizatorami, że nasi hajducy przyłączają się do Turków, dzięki czemu załapali się do bitwy na wodzie.

W piątkowy wieczór większość zmęczonych podróżą padła dość szybko. Ponieważ pogoda była rewelacyjna, rozłożyliśmy z Mrówą posłania na wozach z których była zmontowana barykada. Okazało się to świetnym pomysłem -- było bardzo wygodnie, a świeże powietrze ułatwiało przebudzenie oraz zapobiegało bólom głowy.

Poranna bitwa na wodzie ta rozpoczęła się o 9.30 i była pierwszą z czterech zaplanowanych na sobotę potyczek. Brały w niej udział cztery łodzie. Zgodnie z przewidywaniami okręty zostały obsadzone wybrańcami wyposażonymi w broń palną. Wszystkie łodzie pływały na silnikach, ale w załogach byli również wioślarze-statyści, którzy udawali galerników. Z daleka wyglądało to względnie dobrze, chociaż zamaskowane szmatami i boazerią metalowe barki nie załapałyby się do "Piratów z Karaibów" nawet do trzeciego planu. Najważniejsze, że chłopaki sobie postrzelały, odbył się nawet abordaż przy którym wrzucono do wody kilku pechowych wioślarzy. W potyczce na wodzie użyto również świec dymnych i muszę przyznać, że mimo nielekkiej nutki tandety widok czterech okrętów płynących burta w burtę w stronę twierdzy, obsadzonych muszkieterami robił wrażenie.

W tym samym czasie opodal obozu rozegrała się krótka scenka, w której tureccy konni doścignęli i usiekli uciekającego piechura i wrzucili jego sztuczną głowę pod nogi naszych dowódców. Rozpoczęły się przygotowania do obrony obozu przed tureckim atakiem. Ta z pozoru statyczna inscenizacja była okraszona świetnie zagranym epizodem z muzułmańską ceremonią modlitewną. Gdy armia turecka zgromadziła się na polu na przeciwko obsadzonych umocnień główny kapłan Turków rozpoczął rytuał Salat: dokonał ablucji, rozłożył dywanik i przy asyście chłopca trzymającego Koran zaintonował po arabsku modlitwę, podczas której wszyscy tureccy żołnierze bili pokłony dla Allaha zwróceni w stronę Mekki. Był to niecodzienny i niezapomniany widok, zwłaszcza gdy patrzyło się na naszych rociarzy i tykociniaków wcielonych w tureckie szeregi.. Ciekawe co na to tykociński proboszcz i rabin ;)

Turcy mieli znacznie mniej strzelców, dlatego czym prędzej ruszyli z muzyczką do ataku na barykadę wozów. Potyczka była krótka, ale dość intensywna. Odbyło się kilka starć na broń białą, przy niektórych żołnierzom Allaha pomagały nawet szalone kobiety gryzące chrześcijan po kostkach i innych częściach ciała. Przewaga ognia po naszej stronie oraz solidne umocnienia pozwoliły nam jednak utrzymać obóz. Udało się również pojmać turecką czarownicę, która została pokazowo zakuta w dyby.

Zanim ruszyliśmy do kontrataku na zamek, zdążyliśmy nieco wypocząć i obsypać się do pełna. Przed czternastą rozstawiliśmy się na groblach pod murami. Wkrótce rozpoczął się szturm. Turcy dpowiadali na naszą nawałę ogniową zapalającymi strzałami z łuków oraz zimnym wrzątkiem wylewanym na nasze głowy. Gdy przemykaliśmy pod murami dostałem wiaderko wody prosto w panewkę, dopiero przy drugiej próbie strzału udało mi się wyczyścić lufę z błota. Podczas gdy my paliliśmy z muszkietów, oddziały rajtarów i hajduków wspomaganych naszą szlachtą wdarły się na mury z pomocą drabin i rozpoczęły szturm, niestety odparty. W tym samym czasie Turcy ruszyli z wycieczką za mury. Kontrnatarcie zaskoczyło nasze wojska i po krwawym boju zmusiło do odwrotu. Wróg nie zauważył jednak naszej grupy komandosów prowadzonej przez Don Carlosa, przyczajonej pod mostem. Gdy muzułmanie świętowali zwycięstwo sformowaliśmy zwarty szyk i ruszyliśmy wąską groblą by przebić się do swoich. Bój był zacięty i zanim przyszło nam zginąć chwalebną śmiercią zarobiłem kilka niezłych dziar na muszkiecie i prawie wylądowałem w fosie. Pozdrawiani przez widzów wróciliśmy do obozu gdzie czekał Tomek Rejf, nieco zmartwiony utratą 60% składu odziału w bitwie.

W kuchni, dzięki Magdzie i Zuzi, czekała na nas kolejna odsłona kaszy z gulaszem. Żarcie było super, co potwierdził wizytujący nas Trolu, nasz obozowy inspektor kulinarny. Pożarliśmy co było do pożarcia, wylaliśmy po odświeżającym wiadrze wody na łeb i już bez broni palnej zakradliśmy się pod zamkową bramę, gdzie szykowano wielką bombę -- nasze wunderwaffe. Muszkietów nie braliśmy ze sobą, bo czekały nas walki w ciasnej przestrzeni i organizator nie chciał ryzykować postrzelenia turystów. Gdy tylko brama eksplodowała (no dobra, petarda nie odpaliła i po prostu ktoś wypalił z pistoletu) wojska chrześcijańskie wpadły na teren twierdzy i zaskoczyły Wezyra z opuszczonymi gaciami. Podczas tego epizodu nasi przechrzczeni na muzułmanów hajducy zostali zadeptani przez pancernych rajtarów ze Słowacji, co bardzo miło wspominają do dzisiaj. Dzięki zaciętości pancerniaków, którzy szli na czele kolumny szabelkę wyjąłem tylko w celu pomachania nią podczas wiwatów. Tureckich wielmożów skarcono po węgiersku, nasi szlachcice wyłapali i powiązali sznurem co ładniejsze tancerki i tryumfalnym pochodem wróciliśmy na zasłużony wypoczynek. Nasza misja została zakończona, twierdza była odbita.

Po powrocie czekała nas misja zlokalizowania jadłodajni, która respektowała wydane nam kolacyjne bloczki, co nie było sprawą łatwą. Po kilku rundkach udało nam się wymienić je na megatłusty gulasz, który wrzuciliśmy uzyskując tym samym bonus +10 do odporności na alkohol.

Zaczęła się część melanżowo-rozrywkowa, a wieczorem na zamkowym dziedzińcu rozpoczęły się koncerty zespołów muzycznych oraz pokazy. Dość spontanicznie powstała koncepcja pokazania jakichś kontredansów, nie mieliśmy jednak ze sobą muzyki na CD. Odważnie spróbowaliśmy więc zatańczyć Indian Queen do muzyki granej przez Imre i jego kolegów z zespołu, co okazało się niefortunne -- o mało co nie połamaliśmy nóg. W tradycji zespołów z tamtych stron jest bowiem stopniowe rozpędzanie się jeśli chodzi o wybijany rytm, co nie do końca korespondowało z naszymi możliwościami motorycznymi.

Po naszej krótkiej, pokazowej porażce zasiedliśmy na widowni słuchając koncertów zespołów, które odwiedziły Tata. Należy zauważyć, że było ich sporo, a wiele z nich było złożonych z członków grup rekonstrukcyjnych (na przykład kapela Belgów lub naszych gospodarzy). Podstawowe instrumentarium stanowiły kobzy z wielkimi trąbami, bębny, fujarki i przeróżne dzwonki, ale nie brakowało też niecodziennych instrumentów strunowych i szarpanych. Koncerty były świetne, podczas niektórych występów podziwialiśmy też wijące się pod sceną groupies w kusych, wschodnich strojach ;) Można również było sobie uświadomić, że wszystkie grające zespoły cały czas akompaniowały nam w trakcie bitew, przemarszy ilustrując imprezę muzyką na żywo. W zasadzie cała impreza w Tata obyła się bez muzyki puszczanej z płyt.

Po jakimś czasie wróciliśmy do obozu, przegapiając pokaz tancerzy ognia, który na szczęście utrwaliła na fotkach Kaya. Byliśmy dość zmęczeni, ale ponieważ wszystkie zespoły bębniarsko-kobziarskie zrobiły jam session na środku obozu nie sposób było zrejterować w objęcia Morfeusza. Wkrótce przy stole Regimentowym zebrała się loża szyderców oceniająca dymających kozy muzykantów i ich dokonania. I właśnie wtedy, kiedy poziom trunków sięgnął dna a w nasze rozmowy wkradła się monotonia pojawił się On.

On, czyli Bączek -- człowiek, który za pomocą talii kart, naszych rąk oraz piersi Magdy przypomniał nam, że magia istnieje a midichloriany trzymają świat w kupie. Niesamowite uczucie obcowania z siłą wyższą, kiedy kubki smakowe Bączka umieszczone w jego niepozornym nosie (zdradził nam nieco szczegółów technicznych swojej magii) nieomylnie wskazywały mu cel, widok doktora nauk wszetecznych Mrówy, którego światopogląd chwiał się w posadach i nie pomagała mu ani wiara w elektrostatykę, ani nieodłączne szkiełko i oko -- tych rzeczy nie da się po prostu opisać i zrelacjonować. Kto był, ten wie. Dość rzec, że wieczór zakończył się magicznie.

Niedziela była wolna od starć, mieliśmy się prezentować na łące przed obozem. Na początku spodziewaliśmy się musztry i strzelania, okazało się jednak, że grupy zbierają się na łączce w dość swobodnych strojach i bez broni. Kujawiacy i Tomek z Tollem popykali nieco szabelkami, ale okazało się, że prezentacje grup będą polegały głównie na rywalizacji w grach plebejskich. Przeprowadzono pięć konkurencji -- narty bolka, bieg tragarzy z przeszkodami, przetaczanie wozu, bieg z markietanką, picie piwa na czas. Reguły były dość standardowe i gdyby wszystko rozegrało się wg nich, przy zgromadzonej ilości grup z pewnością wynudzilibyśmy się jak mopsy.

Na szczeście występujące grupy szybko zaczęły wplatać w swoje występy improwizowane elementy aktorskie, co owocowało utratą szans na zwycięstwo w danej konkurencji, ale i aplauzem zgromadzonych. Konkurencje na czas szybko przekształciły się w pokazy inwencji twórczej a towarzyszące nam zespoły muzyczne przygrywały w zależności od sytuacji. Było zabawnie, a czasami trochę niebezpiecznie -- Trolu i Gnom cudem uniknęli połamania żeber a Ania miała nawet okazję zwiedzić węgierski szpital.

Ostatnim punktem programu było zakończenie i pożegnanie na zamkowym dziedzińcu, na który kolejno zapraszano poszczególne grupy. Podziękowano nam za udział, dostaliśmy kilka pamiątkowych medali a Tomek Rejf obiecał, że za rok również przyjedziemy pokazać Turkom gdzie pieprz rośnie. Oddaliśmy pożegnalną salwę i poszliśmy na obiad. Ku naszemu zaskoczeniu na obiad była zupa gulaszowa.

Po obiedzie, korzystając z tego, że oddaliśmy na pożegnalnej prezentacji tylko jeden strzał a zasypałem komplet ładunków wywaliliśmy kilka pożegnalnych strzałów w jezioro. Przeprowadziłem również przy pomocy Mrówy mały eksperyment ładowania i strzelania na czas. Okazało się, że pojedynczy muszkieter, któremu się spieszy i nie jest opóźniany czekaniem na resztę oddziału jest w stanie oddać trzy strzały w czasie 1:11 (strzał co ~24 sekundy). Prawdopodobnie bez przybijania byłoby dużo lepiej (na taki test już nie starczyło ładunków).

Niestety, przyszedł czas zwijać manatki. Zrobiliśmy ostatnie zakupy by zamienić resztki fistaszków (oficjalne określenie imprezy na forinty) na przeróżne dobra -- największym powodzeniem cieszyły się palinka, wina sprzedawane przez przedstawicieli małych winiarni oraz pikantne kiełbasy. Udało mi się również dogadać (wyłącznie po węgiersku) z panem który odlewał ołowianych muszkieterów i odlałem sobie jednego na pamiątkę. Nie musieliśmy zmagać się z problemami logistycznymi, jak koleżanki i koledzy z autokaru, udało nam się więc sprawnie spakować, pożegnać i wyjechać do domu po 17tej. We Wrocławiu byliśmy o 3.30 w poniedziałek. 

Oblężenie Tata było inscenizacją ze wszech miar udaną. Impreza była biletowana (sobotnia część pokazowo-koncertowa nawet podwójnie), ale zgromadzone tłumy widzów wcale nie przeszkadzały uczestnikom w dobrej zabawie. Zamek i jego okolica, liczne i różnorodne potyczki, wszechobecna muzyka na żywo oraz elementy egzotycznej, tureckiej kultury tworzyły niesamowity klimat. Organizacji od strony technicznej również nie można nic zarzucić i gdyby nie incydent z nocną kradzieżą plecaków (o co trudno winić organizatorów, bo teren obozu był ochraniany) trudno byłoby znaleźć jakąś wadę imprezy.

Dlatego liczymy na powtórkę i postaramy się ściągnąć Węgrów do Polski, aby w końcu móc nauczyć się poprawnie wymawiać piekielną frazę "Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát" :)

Kruku