Imprezy

Relacje z imprez w których braliśmy udział.

Slag om Bourtange

Bourtange, 2011.05.07-08

Jak powszechnie wiadomo, po zeszłorocznym debiucie w Grolle polscy żołdacy i markietanki stanowią doskonały towar eksportowy. Nikogo nie zdziwiło więc zaproszenie do udziału w oblężeniu twierdzy Bourtange przekazane na ręce Tomka Rejfa. Polski Korpus Ekspedycyjny (zwany dość niepozornie Polish Regimentem) rozpoczął z rozmachem przygotowania -- kilka miesięcy przed wyjazdem lista zaciągowa pękała w szwach a gigantyczny autokar miał pomieścić tonę sprzętu..

..rzeczywistość okazała się nieco bardziej brutalna. Potencjalni uczestnicy poczęli wymiękać, plamy na słońcu były nie takie jak trzeba, ponadto okazało się że autobus nie był wstanie podjechać każdemu do dużego pokoju. Czarne chmury zawisły nad wyjazdem i w pewnym momencie wynajęcie autokaru stało się zupełnie nieopłacalne (organizator wypłacał dość skromny żołd i nie zwracał kosztów podróży).

Na placu boju zostały więc najbardziej zdeterminowane jednostki. We czwartek z Krakowa, Warszawy i Wrocławia wyruszyły nieliczne BWP załadowane wojskiem i sprzętem. Towarzystwo z Wawy podróżowało wynajętym busikiem w towarzystwie Tomka Pękali ciągnącego przyczepę sprzętu (taki z niego kozak!). Konfederaci z Południa sformowali konwój trzech osobówek, który dzięki łączności CB na kanale XVIItym i rotacji kierowców sprawnie dotarł do celu.

Bourtange nawiedziliśmy w piątek o 7mej rano. Twierdza spała, mieliśmy okazję ją pobieżnie zwiedzić poszukując przedstawiciela organizatorów. Nie był to czas zmarnowany -- miejsce zrobiło na mnie niesamowite wrażenie, mimo że okazało się rekonstrukcją z lat 70tych (zrobioną tak dobrze, że sam bym tego nie zgadł). Na poniższych zdjęciach można porównać stan sprzed jej rozpoczęcia ze stanem obecnym. Pogadaliśmy chwilę o twierdzy z holenderskimi rannymi ptaszkami, w końcu udało się zlokalizować odzianego w wams rowerzystę, który okazał się poszukiwanym przez nas kontaktem. Herman wtajemniczył nas w szczegóły - wskazał nam miejsce obozu, opowiedział o problemach z wodą bieżącą (oblegający odcięli nas od sieci wodociągowej ;) i przekazał podstawowe zasady panujące na imprezie.

Nasz obóz ulokowano w świetnym z punktu widzenia strategicznego miejscu - na odizolowanej wysepce. Nie narzekaliśmy więc na tłumy przewalających się turystów, docierali do nas ci najbardziej wytrwali. Dodatkową atrakcją była przeprawa promowa -- pozwalała nam skracać drogę do centrum twierdzy, kultywować kulturę fizyczną, a często dostarczała pretekstu do kąpieli w mętnych wodach fosy (liny promu lubiły się bowiem zaplątać).

Obóz mieliśmy dzielić ze Strzelcami Moskiewskimi i (jak się później okazało) dość geriatryczną ekipą Angoli (pikinier-rekordzista miał 78 lat!). Podobno ktoś z organizatorów stwierdził na etapie planowania, że Polacy świetnie dogadają się z Rosjanami -- dlatego nas tak ulokowano. Na miejscu okazało się, że strzelcy są już dawno rozstawieni i obwarowani hiszpańskimi kozłami.

Notabene reprezentowaliśmy złych Hiszpanów którzy ośmielili się oblegać twierdzę. Nie przydała nam się więc zabrana z Grolle holenderska flaga.. Mieliśmy zostawić miejsce na kilkanaście namiotów wyspiarzy, postanowiliśmy więc rozstawić się na tarasie, wykorzystując przy okazji cień dwóch sporych drzew. Ustawiliśmy rządek trójkątów, rozpięliśmy daszek między drzewami a pozostałe namioty rozlokowały się w tu i ówdzie. Ponieważ przyjechało nas tylko nieco ponad 20cia osób za kuchnię służyło pojedyncze ognisko -- podzieliliśmy się na dwie grupy kuchenne, które raczej nie wchodziły sobie w drogę.

Jeśli chodzi o zapewnione przez gospodarzy dobra, mieliśmy niedaleko zlokalizowany zapas drewna (idealnie wyliczony, nic nie zostało ale i nie zabrakło do przygotowywania posiłków), 600l zbiornik czystej wody który miał wystarczyć naszemu międzynarodowemu obozowi na trzy dni, sporo słomy w kostkach (ponieważ nie wolno było używać kostek jako zaimprowizowanych stołków dużo jej zostało). Dostaliśmy również kluczyk do pobliskiej tojki na potrzeby obozowiczów (aby nie zginął szybko dorobiliśmy do niego gigantyczny brelok). Ku rozczarowaniu pań i innych paniczyków na terenie twierdzy nie było żadnych sanitariatów, a woda ze zbiornika nie była przeznaczona do mycia się (było jej za mało). Tym którzy brzydzili się tojką (wcale nie była tragiczna, była też opróżniana w trakcie imprezy) i myciem rąk w fosie pozostawały więc wycieczki do twierdzy i korzystanie z WC w knajpie.

Co do aprowizacji, nasza delegacja szybko zlokalizowała mały sklepik spożywczy na terenie twierdzy, z którego prewencyjnie wykupiła całe zapasy piwa w liczbie dwóch skrzynek. Nasza inwestycja znacząco wpłynęła na lokalny rynek, cena butelki skoczyła o kilkaset procent a miła pani sklepikarka zapytała czy jesteśmy Rosjanami.. Na szczęście oprócz lokalnego sklepiku organizowane były samochodowe wyprawy do marketu, dzięki czemu udało się zadbać o napoje oraz wszelkie produkty potrzebne do gotowania.

Na gorące posiłki w trakcie imprezy nie można było narzekać. Jedliśmy smacznie i jak zwykle była okazja spróbować dań konkurencyjnej grupy. Opróżnialiśmy kociołki do czysta, a z powodu braku czystej wody zmywaliśmy słomą (a gdy bardziej wrażliwi nie patrzyli, wodą z fosy).

Piątek upłynął nam na odzyskiwaniu sił po nocnej podróży, niespiesznym zwiedzaniu miasteczka i ogólnym melanżu. Jak już wspominałem, twierdza została zrekonstruowana perfekcyjnie -- wały miały wysokość ponad 10 metrów, fosa (co wkrótce sprawdziliśmy organoleptycznie) miała głębokość ponad 3m. W środku odtworzono miasteczko-muzeum, z knajpkami, ogródkami warzywnymi. A wszystko zbudowano wg planów i na wzór dwóch oryginalnie zachowanych budynków. Świetne wrażenie robiły wąskie uliczki i domki wybudowane na planie rombu (aby nie zaburzać idealnego układu gwiazdy). Fortyfikacje zewnętrzne były obstawione całkiem słusznymi armatami wymierzonymi w kierunku pobliskiej granicy z Niemcami. Widać było, że miejsce jest świetnie wykorzystane turystycznie, co potwierdza witryna Bourtange. Przy okazji zwiedzania dokonaliśmy obowiązkowej rejestracji, przestawiliśmy samochody na parking poza terenem twierdzy.

Ciekawą inicjatywą wykazał się Tomek Pękala, który rozstawił obok głównej drogi siatkę, tarcze i akcesoria łucznicze. Kilka godzin obsługi chętnych turystów zwróciło mu z nawiązką koszta paliwa :)

Aby wprowadzić nieco drylu Tomek Rejf przeprowadził w piątek szkolenie z Wallhausena i pierwsze chyba próby szkolenia z de Gheyna. Po wielu trudach i znojach zaczęliśmy się jako-tako poruszać (jak zwykle mieliśmy w szeregach nowych rekrutów). Jeśli chodzi o niemieckie komendy strzeleckie zapamiętaliśmy tylko nieliczne -- koniecznie trzeba to szkolenie powtarzać, a Tomek musi walnąć sznapsa i pośpiewać Ramsztajna, żeby przyzwyczaić język do mowy germańskiego oprawcy. Swoją drogą koledzy z Moskwy mieli niezły ubaw z naszego eins, zwei drei.

Plan soboty i niedzieli był bardzo podobny:

Rankiem odbywała się odprawa dowódców (na której reprezentował nas Tomek z przybocznym tłumaczem, Cezem). Po odprawie wydzielono nam prochy (po pół kilo na strzelca na całość imprezy). Przed południem na terenie jednego z obozów odbywała się prezentacja pikinierów -- musztry i przepychanek w stylu prezentowanego nam przez Szkotów na Borowcu pike-push. Zaraz po tej demonstracji, w samo południe przy naszym obozie rozpoczynała się potyczka z praczkami o dość dziwnym scenariuszu:

Wtem! Na drugim brzegu, na pomoście, pojawiały się kobiety z dziećmi i rozpoczynały pranie. Przerażeni widokiem kobiet, które niechybnie chciały dobrać się do ich brudnej bielizny żołnierze z naszej wyspy rozpoczynali przygotowania do ich eksterminacji. My z Angolami staraliśmy się rozstrzelać praczki z brzegu, a Strzelcy Moskiewscy szykowali desant promowy uzbrojony w berdysze. Wtedy z twierdzy przez furtkę w murze wychodziły zwarte oddziały gospodarzy i celnymi salwami z pomostu i wałów dawały nam łupnia. Na koniec wszyscy wiwatowali, bo wszystkie praczki zginęły. Tak przynajmniej to wyglądało z naszej perspektywy.

Zaraz po tej potyczce wszyscy muszkieterowie zdolni do oddania strzału byli zaproszeni na wały dookoła wiatraka. W szeregu ustawiała się ponad setka strzelców. Demonstrowaliśmy publiczności strzelanie salwą oraz 'pojedynczo od prawego' -- trzeba przyznać, że było to głośne i dość efektowne, chociaż pierwszego dnia mieliśmy wszyscy problem z dosłyszeniem komend (emitowanych w różnych językach).

Należy zaznaczyć, iż w sobotę w obu opisanych wcześniej atrakcjach z muszkietem udanie zadebiutował Sawa, nasz dzielny chirurg i półpikinier (z całym szacunkiem, nikt mi nie wmówi, że SpiessGruppe posługuje się całymi pikami ;) Sawa przeszedł błyskawiczne, poranne szkolenie i dopóki nie kazali nam przestać palił z wałów całkiem zacnie. Podczas potyczki i strzelania salwą okazało się jednak, że muszkiet jest narzędziem Szatana który parzy i potrafi wziąć w kleszcze palce niewprawnego strzelca. Dlatego, tegoż samego dnia, Sawa porzucił karierę muszkietera by rozmieniać swój talent na drobne w lupanarach zachodniej Europy.

Po pokazach następowała przerwa do czternastej, kiedy to wojska zbierały się do bitwy. Uzbrojeni w wunderwaffe, zakupione u Rosjan konopne, saletrowane lonty odczekaliśmy strategiczny kwadrans by osłabić czekającego w polu przeciwnika i ruszyliśmy z pieśnią o oleju kujawskim na miejsce zbiórki. Hiszpańskie odwody których byliśmy częścią ruszyły szeregiem by po sprytnie umieszczonym moście pontonowym wyjść na tyłach pola.

Ku naszemu początkowemu rozczarowaniu schowano nas za wałem i mogliśmy tylko posłuchać odgłosów kanonady i salw oznaczających, że bitwa się rozpoczęła. Koordynował nas przydzielony łącznik, podobnie jak na Grolle. Po jakichś kilkunastu minutach dostaliśmy polecenie przemknięcia się chyłkiem na tyły Hiszpanów i dopiero wtedy zobaczyliśmy miejsce starcia. Było dość wąskie (obok siebie z trudem mieściło się kilka formacji), ale dzięki temu akcja obfitowała w wycofywanie poszczerbionych i wystrzelanych oddziałów i wprowadzanie odwodów. Do tego po każdej ze stron rozmieszczono artylerię. Holendrzy mieli kilka sztuk ślicznie brzmiących organek -- jednej z salw daliśmy się nawet całkowicie rozstrzelać wzbudzając radość publiczności. Poleżeliśmy trochę wąchając kwiatki i daliśmy się wskrzesić naszym dzielnym pojkom. W końcu wprowadzono nas do działań.

Akcja była dość intensywna -- z powodów regulaminowych nie używaliśmy pobojczyków, strzelaliśmy więc szybciej niż zwykle. Po dograniu składu i podziale na niezależnie ładujące dwa szeregi poruszające się kontrmarszem bez problemu pozbywaliśmy się wszystkich ładunków w krótkim wyjściu. Nie było to może zgodne z realiami, ale bez przybijania byliśmy w stanie prowadzić ogień ciągły już przy dwóch szeregach. Jednocześnie cofaliśmy się kontrmarszem lub podchodziliśmy do przodu w zależności od przemieszczającego się frontu, a po wystrzelaniu się była okazja do bohaterskiego ataku bronią białą, z którego cudem uszedł z życiem nasz dowódca.

Osobiście nie lubię komendy 'wstrzymać ogień' w bitwach i muszę przyznać, że bitwa w Bourtange była pierwszą, w której naprawdę cieszyłem się z przerw w akcji, czy to wynikających ze scenariusza (próba paktowania z Holendrami) czy to z powodu wycofania nas na moment na tyły w celu przegrupowania. Była okazja odetchnąć, przeładować się (praktyka pokazała, że kolejny niezbędny szpej to kilogramowa prochownica do takich celów) i napić przed kolejnym szturmem.

Po nieudanej próbie dogadania się z nplem Hiszpania ruszyła do szarży i wkrótce okazało się, że spychamy powoli Holendrów z pola w stronę miasteczka. Zrobiło się bardziej wąsko, mieliśmy za to okazję ostrzelać wroga z brzegu fosy przesuwając się powoli w kolumnie. Bijące wycofującego się wroga oddziały na naszej szpicy przypłacały nasze postępy dużymi stratami, cały czas stąpaliśmy nad trupami towarzyszy. W pewnym momencie okazało się, że to my jesteśmy następni. Dowódca natarcia wskazał nam las pik przeciwnika i wysłał nas w straceńczy bój. Nie omieszkaliśmy wypalić prosto w twarz pikinierom i rzuciliśmy się na psubratów.

Starcie nie trwało długo, nie wiem kto od nas przeżył, ale ja poleżałem sobie dłuższą chwilę kontemplując przechodzących nade mną piechociarzy. Poza tym moje zwłoki zostały obrabowane, miałem jednak to szczęście, że nikt nie rąbnął mi butów i nie szukał mi złotych plomb jak koledze leżącemu obok. Poza tym mili artylerzyści odciągnęli nas i nie przejechali przetaczanymi armatami. Chciałoby się powiedzieć: umierać, nie żyć..

Bitwa zakończyła się w dość dziwny sposób -- Hiszpanie weszli do miasta, ale rozpoczęli pertraktacje na wyższym szczeblu, powstrzymując pospolitych żołdaków od należnych nam grabieży i plądrowania. Dziwnym więc nie jest, że byliśmy dość smutni kiedy okazało się, że się poddaliśmy. W dodatko nakazano nam w spokoju rozejść się do obozów. Ruszyliśmy tamże pokrzepiając się pieśnią o wyższości oleju nad wazeliną by utopić nasze smutki w fosie oraz alkoholu.

Jeśli zaś chodzi o alkohol, opcji było kilka -- kupowane skrzynkami lekkie i małe piwko Amstel, które zgodził się zareklamować śpiący Tomek, przywiezione z domu wynalazki - miody i nalewki oraz wynalazki kolegów z Rosji, z którymi w końcu zaczęliśmy się dogadywać. Oprócz tego, w sobotę wieczorem organizatorzy zaprosili strudzonych żołnierzy na darmowe piwo, które (uwaga) zlekceważyliśmy bo nie chciało nam się łazić i stać w kolejce. Kiedy udaliśmy się na wieczorny twierdzing odstawieni w najlepsze fatałaszki na darmowe piwo było już za późno. Ula z Cezem udali się na oficjalne przyjęcie dla szlachty, podobno całkiem udane. My dosiedliśmy się do knajpianego stolika strzelców i rozpoczęło się bratanie naszych zwaśnionych narodów. Ponieważ koledzy z Moskwy nie omieszkali zawczasu napełnić dzbanów, a i Grzechu zainwestował w piwo cały swój żołd, wkrótce rozwiązały nam się języki. Nawet Trollu, nasz największy rusosceptyk zaczął kolaborować z wrogiem ;)

W końcu opróżniliśmy dzbany a słońce zaczęło zbliżać się do horyzontu. Postanowiliśmy przenieść imprezę do obozu. Ku uciesze pań zorganizowaliśmy wesołą wycieczkę promową. Panie były nieco mniej ucieszone, gdy po przeprawie zobaczyły uwalane mułem kreacje. Nie cieszył się też dowódca Rosjan czekający na nas na drugim brzegu -- najwyraźniej chłopaki wykazały się lekką niesubordynacją. Jak mawiają co poniektórzy jednak na końcu wszystko skończyło się dobrze: Rozpoczęliśmy wspólną konsumpcję w podgrupach i przeróżne warsztaty tematyczne. My szkoliliśmy się z rosyjskiego, Rosjanie z polskiego a Grzechu z Gnomem z walki o ogień.

Jednocześnie świętowaliśmy z okazji urodzin Uli, Netka udanie zaanimowała gry i zabawy biesiadne -- nie mieliśmy jednak wystarczającej ilości jaj, aby przeprowadzić konkurencję przepychania ich przez pludry. Do wspólnego obozingu włączyli się sympatyczni wyspiarze i gdybym nie padł ze zmęczenia z pewnością imprezowałbym do rana. Ominęło mnie więc wiele atrakcji, o czym świadczy tajna dokumentacja fotograficzna Tomka Pękali.

W niedzielę mieliśmy powtórzyć sobotni program imprezy, przy czym potyczka i bitwa miały mieć dokładnie taki sam scenariusz. Nieco znudzeni takim obrotem sprawy i obyci już z dnem naszej krystalicznie mętnej fosy postanowiliśmy jednak wprowadzić nieco usprawnień..

Przeprawiliśmy łódką Sawę i posadziliśmy z naszą bronią i zaimprowizowaną wędką na holenderskim brzegu. Gdy praczki rozpoczęły swoją brudną robotę i rozpoczęła się potyczka starannie wyselekcjonowany oddział ochotników wskoczył do fosy, pobił Sawę i otworzył ogień nękając npla z flanki. Prowadzenie tegoż w kompletnie mokrych koszulach stanowiło pewne wyzwanie, ale ponownie pomogły nam rosyjskie lonty +5 do odpalania. Jednocześnie Rosjanie wykonali nieplanowany desant na pomost. Niestety, wraże oddziały posiadały w swoim składzie pikinierów, których szybko oddelegowały w kierunku naszego komanda fok. Rozpoczęła się zabawa rodem z pac-mana -- raz oni gonili nas kiedy się wystrzelaliśmy, raz my goniliśmy ich kiedy udało nam się przeładować i ustrzelić kilku drani. Mieliśmy taką przewagę, że oni nie mogli uciekać do wody. Aby nie rozpętać międzynarodowego incydentu powstrzymaliśmy się też przed spławieniem zwłok kanałem.

Pobiegaliśmy więc, zmęczyliśmy się i gdy nasz rosyjski desant został odparty daliśmy się pokonać. Wypada podziękować za współpracę holenderskim pikinierom -- akcja była przeprowadzona z humorem i całkiem bezpiecznie. Sądząc po reakcji podobała się też publiczności i nieco zaskoczonym organizatorom, którzy post factum podziękowali nam za inwencję.

Po pokazie strzelania salwami (tym razem znacznie lepiej zsynchronizowanym) rozpoczęliśmy przygotowania do bitwy, a pozostający w obozie zaczęli się wstępnie pakować -- organizator pozwolił nam zejść z pola w momencie wkroczenia do twierdzy, nie musieliśmy czekać na podpisanie kapitulacji.

Druga bitwa była dokładną kopią pierwszej. Dość rzec, że z hukiem pozbyliśmy się ostatnich zapasów przydziałowego oraz prywatnego prochu. Dzięki zapobiegliwym kucharkom w obozie czekał już na nas gorący posiłek (przygotowany przed bitwą), chłodna woda w fosie i namioty do spakowania. Zbieranie się i sprzątanie przebiegło dość sprawnie (podobnie jak w Grolle gospodarze przygotowali wielkie wory na słomę). Dzięki temu już po 18tej konwój południowców wyruszył zostawiając za plecami zachodzące słońce i udał się w poszukiwaniu kibla godnego Sawy ;) Mimo niezłych dróg powrót do domu był znacznie trudniejszy dla kierowców ze względu na zmęczenie materiału -- udało nam się jednak nie zasnąć i dotrzeć do domu nad ranem.

Nie wiem dlaczego, ale oblężenie Bourtange wydało mi się sympatyczniejsze niż bitwa o Grolle. Może ze względu na lepszą integrację obozową z sąsiadami, może ze z powodu zjawiskowej twierdzy. Na pewno jakąś rolę odegrała idealna pogoda a o świetnie dobranym składzie chętnych do współpracy ludzi nie wspomnę (tu akurat zadziałały pozytywnie problemy z autokarem – na imprezę pojechali tylko ci, którym naprawdę na wyjeździe zależało). Zalety w moim przypadku całkowicie zamaskowały problemy natury sanitarnej oraz trudy podróży. Poza tym każdy kto lubi strzelać powinien mieć szansę wywalić raz na jakiś czas pierdylion ładunków na godzinę. Dla mnie kolejna edycja to obowiązkowy punkt kalendarium wyjazdowego. Weźmiemy tylko wiadro chloru do odkażenia fosy, kilka kilo dodatkowego prochu i będzie jazda..

Kruku